Erasmus - spotkanie kultur

Pobyt na stypendium Erasmusa jest zwykle wielką przygodą - to okazja poznania innych, czasem bardzo odmiennych ludzi i kultur. Pierwszą grupą kulturową, którą napotyka świeżo upieczony Erasmus, są - często dość nieprzystępni - "tubylcy". Drugą, bardzo urozmaiconą - stypendyści.

Studiując na Erasmusie w Brukseli, dzieliłam piętro nie tylko z Belgami, ale z niezwykłą mieszaniną narodowości z różnych kontynentów, przy czym - co istotne - żadna z nich nie dominowała. Nie było więc wyjścia - trzeba się było otworzyć na "obcych".

Najlepszym miejscem integracji mogłyby się wydawać imprezy. Jak opowiadały znajome, ich sąsiedzi Hiszpanie ograniczali męczące konwersacje angielskie do rzucanego w przelocie "Will be party - I will call you". Jednak same imprezy w zakresie rozmów ograniczają się zwykle do small talków z sakramentalnymi: "Skąd jesteś?", "Co studiujesz?" i "Jak Ci się tu podoba?". Natomiast spędzenie pół roku czy roku pod jednym dachem pozwala naprawdę poznać ludzi. Zdarzają się ostre dyskusje, bo też punkty widzenia bywają skrajnie różne.

W Brukseli mieliśmy przekrój od ateistów, przez agnostyków, baptystę, prawosławnych, katolików i muzułmanów, po kolegę, który wierzył w energię międzyludzką i magiczne zdolności szamanów. Nikt nikogo do swoich poglądów nie przekonał, ale miałam okazję stwierdzić, że chrześcijaństwo ma z islamem parę punktów wspólnych, zdziwić Bruna baptystę, że katolicy czytają Biblię, a nawet pewnego dnia doznać szoku, kiedy nasza zagorzała materialistka Julie stwierdziła, że poczyta tę księgę, żeby zobaczyć, co my w niej widzimy. Mogłam się też przekonać - co było chyba najcenniejsze - że ludzie o bardzo różnych poglądach mogą żyć w zgodzie pod jednym dachem, a nawet się zaprzyjaźnić.

Wielu niespodzianek dostarczała nam na stypendium kuchnia. Zdziwienie moich sąsiadów na widok kaszy gryczanej, apetyczne sałatki Amani Tunezyjki, degustacja chicons au gratin mamy Anne Belgijki, nauka robienia tortilli według rad naszych Hiszpanek i właściwego gotowania makaronu pod okiem Peppego i Andrei, wieczór fondue, deser z przepisu siostry Antonia, który wyszedł zupełnie nie do przełknięcia... To dla mnie właśnie Erasmus. Przyspieszony kurs wielu kuchni świata stanowi doświadczenie nie do przecenienia, a nawet rodzaj survivalu, zwłaszcza dla studentów płci brzydkiej...

Stypendium pozwala pozbyć się niektórych stereotypów o innych krajach, a zarazem jest świetną okazją, aby wyjaśnić studentom nie-Polakom, że nie jesteśmy republiką radziecką, że u nas nie biegają białe niedźwiedzie, że mamy telewizję i lodówki i że w ogóle Polska jest krajem, który warto i można bez ryzyka życia odwiedzić. Nawet ci, którzy nie lubią szumnego słowa "patriotyzm", muszą przyznać, że stypendysta jest reprezentantem swojego kraju i że to według jego zachowania i słów wielu ludzi będzie ten kraj oceniać.

Czas, w którym ma się kontakt z tak wieloma studentami innych narodowości, jest okazją do sprostowania stereotypowych opinii o Polsce, uświadomienia większości, gdzie w ogóle ta kraina leży, a także do delikatnej reklamy. Według mnie znakomitym sposobem promocji Polski bez zbędnej gadaniny jest dać ludziom do spróbowania nasze ciasta albo typowe potrawy (te smaczne oczywiście). Moi sąsiedzi byli naprawdę zachwyceni piernikiem i piszingerem z przepisu cioci. Warto się było wysilić kulinarnie. Mieliśmy też wszyscy dużo zabawy przy smażeniu pączków na... andrzejki. Trudniejszym, ale wyrazistym sposobem promocji Polski jest chociażby - przy obecnej sytuacji na rynku pracy nie dla wszystkich oczywisty - powrót do kraju i podjęcie wszystkich konsekwencji z tym związanych, z… goszczeniem przyjaciół stypendystów włącznie.

Zawiązane przyjaźnie stanowią jedną z największych wartości stypendium. Dużo zabawy i niespodzianek przynoszą wszelkiego rodzaju wymiany. Warto dodać, że nawet podróż w obrębie Europy nie oszczędzi Erasmusowi zaskoczeń. Zrozumienie, że kiedy Sycylijczycy krzyczą, to nie znaczy, że się kłócą, próby wyjaśnienia Francuzce, dlaczego w Krakowie w szczycie wakacji nie wsiądziemy do autobusu do Zakopanego, jeśli nie użyjemy łokci... To jest właśnie doświadczanie na własnej skórze kultur, z którymi stypendysta miał okazję zaprzyjaźnić się przez konkretnych ludzi, którym z czasem zaufał na tyle, żeby powierzyć im się jako przewodnikom w kolejnej niepowtarzalnej przygodzie Erasmusa - spotkaniu kultur "na żywo".

Autor: Barbara Chełkowska

 
Polityka Prywatności